Kyūdō maraton 2: Wiśniowa Góra i Warszawa

Od wznowienia treningów w roku szkolnym 2019 dzieli nas mniej niż doba. Zanim wrócimy do wytężonej pracy, trzeba się do końca rozliczyć z wakacjami, które obfitowały w wiele wydarzenia. W tym odcinku, w ramach cyklu jak bawić się ze stylami, to na całego wracamy do Hondy. I nie tylko do Hondy, bo będzie to też sentymentalna podróż w czasie do kyūdō maratonu sprzed roku, kiedy to w SakurayamieWiśniowa Góra w mowie Nihonu odbyły się przygotowania do wiedeńskiego seminarium Honda-ryū. W tym roku do Wiśniowej Góry wybraliśmy się 31 sierpnia. Tak jak rok temu, zebrała się ekipa z najróżniejszych stron Polski. Tak jak rok temu, upał dawał się we znaki. Tym razem przyjechaliśmy nie tyle ćwiczyć, ile sprawdzać co wyćwiczyliśmy. Celem był korespondencyjny turniej Hondy.

Tu kilka słów wyjaśnienia. Korespondencyjny turniej nie polega na strzelaniu do listonoszy. Nie jest to też, niczym w szachach korespondencyjnych, przesyłanie w osobnym liście każdego trafieni lub jego braku, łącznie z dokładnym opisem postawy i sylwetki. Turniej korespondencyjny to wspólna zabawa, do której może dołączyć dowolny ośrodek kyudo, organizując swoją edycję. Oddaje się 20 strzałów, najlepiej według reguł Honda-ryū, ale to nie jest wydarzenie zamknięte na osoby niećwiczące Hondy. Dokładną rozpiskę trafień wysyła się do centrali, która rozstrzyga, kto wygrał na świecie, a potem można się jeszcze bawić w jakieś kategorie geograficzne czy wiekowe. Warszawskie Budojo już swój turniej rozegrało, poprzeczka została ustawiona na 10 trafieniach – całkiem przyzwoicie, trzeba się będzie przyłożyć, by myśleć o zwycięstwie na skalę kraju.

Tak jak rok temu, reprezentacja Katowic i Wrocławia została odebrana z dworca w Piotrkowie Trybunalskim, by stamtąd udać się na miejsce treningu. Będąc dość wcześnie, mogliśmy spokojnie zabrać się za rozstawianie sprzętu. Przy tych czynnościach okazało się, że łódzki klub Ayame ma dział nowych technologii, który na razie stworzył dwie podpórki pod pianki łucznicze. A przynajmniej dwie zostały ujawnione, kto wie jakie cuda jeszcze czekają, by ujrzeć światło dzienne. Gdy wszyscy się zjechali, wystrzeliliśmy po dwie strzały próbne i zabraliśmy się za turniej. Startowało 11 osób, podzielonych na trzy grupy. Dwie hondowe po trzy osoby i jedna piątka nie-hondowa, którą na szybko wprowadziliśmy w formę ryakushiki tachijarei, będącą szybką formą turniejową – mało klękania, mało czekania, kimonami zarządza się za sceną (więc ich nawet nie ubieraliśmy, zadowalając się standardowym gi). Zabawnie było patrzeć na zmagania nowych osób z tymi drobnymi różnicami między stylami, którym rok wcześniej samemu było się poddanym. Dla różnorodności dwie pierwsze kolejki strzelaliśmy w wariancie klęczącym, trzy pozostałe w stojącym. Ostatecznie nie dobiliśmy do 10 trafień, najlepszy wynik to 8 trafień, ale osiągnęły go aż trzy osoby. Po wystrzeleniu na dogrywkę po jeszcze jednej strzale i pomiarze odległości od środka tarczy (w przypadku zwycięzcy było to o tyle łatwe, że tylko jego strzała trafiła w środek), komisja sędziowska ogłosiła, że zwyciężył Filip, drugie miejsce przypadło Adamowi, a trzecie Radkowi. Jak widać, jest to jeden z tych turniejów, gdzie nie wymienia się ciągle tych samych hekowych nazwisk. Potem jeszcze jedna rundka taihaiu, przy czym hondowcy robili kumitachistandardowa forma egzaminacyjna w Hondzie, a nie-hondowcy według wskazań ANKF-uWszechjapońska Federacja Kyūdō. I to był koniec treningu, rzeczy poskładano, a potem część ekipy zapakowała się w samochody i ruszyła ku Warszawie.

Czemu ku Warszawie? Wracamy do wspomnień. Bo tak jak rok temu, tak i tym razem w niedzielę miał się odbyć trening szkoły Ogasawara pod Skype’owym okiem senseia Ishibashi. Przez opóźnienie nauczyciela zdążyliśmy znów przejść przez taihaiową serię, w podobnym układzie jak w sobotę, z tym że teraz ekipa Hondy była już w kimonach – żeby nie wozić ich na darmo. Gdy odezwał się sygnał komunikatora, przywitaliśmy się z senseiem i rozpoczęliśmy trening. Mieliśmy trochę pochodzić w przód i w tył, jednak znów na drodze stanęła podłoga. Tam, gdzie ANKF-owa reguła brzmi mniej więcej staramy się nie odrywać pięt od podłoża, tak w Ogasawarze jest to zdecydowane nie odrywamy pięt od podłoża. Przy takich restrykcjach najlepiej śmiga się na gładkich deskach czy tatami, nie na tworzywach sztucznych. Na prośbę senseia z naszej strony padł zastępczy temat zajęć: wybraliśmy siadanie i wstawanie. Ćwiczenie wykonaliśmy w parach. Sensei udzielał wskazówek i wyjaśnień, zademonstrował co robić a czego nie robić, oraz zadał kilka pytań o nasze samopoczucie: czy czujemy ból i w którym wariancie klękania – na lewą czy na prawą nogę – czujemy go bardziej? Lub nie czujemy go bardziej, bo oficjalne stanowisko przekazane senseiowi było takie, że nic nam nie dolega. Choć prawdopodobnie sensei przejrzał naszą grę i wiedział, że cierpimy katusze, zwłaszcza gdy zatrzymywał nas w połowie ruchu w dół.

Gdy sensei się rozłączył, mieliśmy jeszcze chwilę czasu na wolne strzelanie, z czego jedna strzała miała posłużyć jako wróżba pomyślności na cały nadchodzący rok szkolny. I na tym trening się zakończył. No, nie do końca, bo było jeszcze kilka ogłoszeń, jak najbardziej w duchu hasła jak się bawić stylami, to na całego. We wrześniu czeka nas spore wydarzenie, może nie takiej skali jak seminarium Honda czy IKYF, ale też będące wyjątkowym wyróżnieniem. I do tego wydarzenia nauki senseia Ishibashi jak najbardziej się przydadzą. Oraz przyda się porządny trening ud w domu. Jedno słowo: Ogasawara.

pięć czwórek w liście
męka między wierszami
aura nie na czerń

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *