Hondowy tryptyk: Londyn

W jednym z poprzednich odcinków próbowałem Was nabrać, że wycieczka do Wiednia była wyprawą do Kioto czy innej japońskiej miejscówki. Ale teraz żarty się skończyły. Tym razem przed hondową ekipą znacznie dalsza podróż, do stolicy wyspiarskiego cesarstwa poza Europą, gdzie w wielowiekowym domowym dojo będziemy szkolić się pod okiem jednego z japońskich nauczycieli, którego poznaliśmy na seminarium w 2019 roku… z tym, że kawał już spaliłem na etapie tytułu, wielowiekowy to był dąb w ogródku, gdzie mieściła się strzelnica i formalnie, to „Empire” w British Empire tłumaczy się na „Imperium”, a nie „Cesarstwo”. Bo początkiem czerwca 2023 siedemnastoosobowa reprezentacja Polski wylądowała na angielskiej ziemi, gdzie została przyjęta przez White Rose Kyudojo, by po dwóch dniach nauk szkoły Honda, zmierzyć się z egzaminem.

I już na początek mam pewien problem z tym wydarzeniem. Na potrzeby kategoryzacji, mamy tu ich trzy typy: treningi, warsztaty i seminaria. Nie, nie będę używać „staży” znanych z innych szkół walki! Treningi to mamy co tydzień w poniedziałki. Warsztaty to te nieco rzadsze, większe wydarzenia, gdy trzeba gdzieś się ruszyć, kogoś zaprosić, wstać wcześniej, dłużej przebywać w dojo i ogólnie, bardziej się zmęczyć. Zaś seminaria to ten najwyższy poziom. Kilka dni wytężonej pracy, wysoko-stopniowi goście i nauczyciele, oficjalne zgody głównych organizacji około-kyudowych. Pod tym względem nie ma wątpliwości – w Londynie odbyło się seminarium. A że komunikacja do uczestników raz podawała „workshop”, a raz „seminar”, można to złożyć na karb różnorodności stylistycznej. Można i przeboleć oficjalną ulotkę z wariantem „Workshop”. Ale seminarium realizowane w formie „garden party”? Coś tu nie gra. O tym jednak zaraz.

Bo wydarzenie było o tyle przełomowe w mojej karierze kyudowej, że uwzględniało nowy środek transportu. Było już chodzenie na piechotę, rowery, autobusy, samochody, taksówki, pociągi a nawet jeden prom przez Wisłę, ale samolotem jeszcze łuków nie woziłem. Stop, inaczej. Samolotem jeszcze mojego łuku nie wożono… ok, formalnie to właśnie tak go przywieziono za pierwszym razem, jeszcze zanim wpadł w moje ręce. Rzecz w tym, że łuk nijak nie łapie się na normalny, kabinowy, podręczny czy nawet rejestrowany bagaż. Trzeba skorzystać z różnych, odpowiednio płatnych, opcji przewozu bagażu nietypowego czy sprzętu sportowego. To nie są tanie rzeczy, dobrze więc wysłać kilka łuków razem – poziom trudności przewozu zostaje taki sam, a koszty można podzielić. Stąd wspomniane na końcu krakowskiego odcinka tryptyku machlojki z łukami, oddałem swój łuk właśnie na poczet tego przelotu. Rzecz niestety nie jest tak prosta, że łapie się kilka łuków i jedzie na lotnisko nadać większy bagaż. Po pierwsze, takie łuki trzeba odpowiednio zabezpieczyć przed lotem. Po drugie, nie każdy przewoźnik oferuje taką usługę. Po trzecie, nawet jak przewoźnik oferuje taką usługę, i nawet jak potwierdzi mailowo czy telefoniczne, że oferuje, to osoba przyjmująca bagaż na lotnisku może tego nie wiedzieć. Lub uznać, że owszem, wymiarowo to się wszystko zgadza, ale łuk to broń, a broni w samolocie mówi się stanowcze „nie”. A nawet jak łuk to nie broń, to łuk i strzały to już na pewno broń – co nie jest sytuacją hipotetyczną, bo na taki właśnie problem trafiła ekipa z Krakowa. Oczywiście, w codziennej rozmowie, gdy ktoś się nas dopytuje, czy z tym łukiem można paradować po mieście, to mamy odpowiedź: „to nie broń, to sprzęt sportowy”, ale na lotnisku trzeba wytoczyć poważniejsze argumenty, takie jak zapisy wszystkich internetowych dyskusji z przewoźnikiem na ten temat. Tu niestety sytuacji aż tak komfortowej nie było, bo zapis dyskusji owszem był, ale nie pod ręką. Jednak dzięki brawurowym akcjom, o których pewnie będą krążyć legendy, udało się nadać wszystkie łuki. Tu dochodzi „po czwarte”, bo jeszcze jest ryzyko, że łuki wylądują w zupełnie innym miejscu, trzeba będzie kombinować z kurierami (a to dopiero jest droga zabawa), ale to już z każdym bagażem tak może być – a piszę o tym, bo to z kolei nie była hipotetyczna sytuacja dla niemieckiej ekipy. Chyba wszyscy się czegoś z tej lekcji nauczyliśmy, niektórzy na cudzym doświadczeniu.

Piętek, 2 czerwca

Piątek był ogłoszony jako nieformalny trening. Co to oznaczało? M.in. luźny dress code, określony jako t-shirt/casual – co też oznaczało, że nie trzeba było ubierać hakamy, zdejmować butów czy zakładać krawatów. Rękawice dalej obowiązkowe. Bo strzelanie miało dobyć się we wspomnianym domowym kyudojo, zorganizowanym w ogródku senseia Johna Busha. Tam, w cieniu kilkusetletniego dębu, postawiono trzy stanowiska do strzelania na krótki zasięg (kilkanaście metrów) oraz jedno długodystansowe. Legendy głoszą, że kiedyś rozstawiano więcej tych długodystansowych, ale zbyt często strzały trafiały w drzewo. Bo nie jest to pierwsze tego typu spotkanie w tym miejscu, choć we wcześniejszych nie miałem okazji uczestniczyć.

I choć spotkanie miało w dużej mierze aspekt towarzyski, a kończyło się kolacją w tymże domu, nie należało lekceważyć tej okazji do nauki. Bo na miejscu byli nie tylko najlepsi europejscy przedstawiciele szkoły, ale też sensei Osamu Kitahara, który pełnił rolę głównego instruktora i egzaminatora. Zajął tor długodystansowy i tam udzielał instrukcji. Oczywiście, na tych krótkodystansowych też byli lokalni instruktorzy, więc uwag do strzelania można było otrzymać mnóstwo.

Jednak ten dzień był też dniem, który ujawnił straszną prawdę o kyudo, czy to hondowym, czy też dowolnego innego stylu. Możemy sobie opowiadać historie o tym, jak to Awa Kenzō strzelając w całkowitych ciemnościach dwukrotnie trafił, za drugim razem we własną strzałę. Możemy się bawić w strzelanie w trybie zen, zdejmując okulary czy w inny sposób upośledzając własny wzrok. Ale to wszystko zadziała pod jednym warunkiem – mamy cel na dystansie 28 metrów, o średnicy 36 cm, a jego dolna krawędź jest 9 cm nad poziomem podłogi, a już na starcie będziemy stać we właściwym miejscu. Można trochę te parametry zmienić, przybliżyć cel, ale musimy go jednocześnie zmniejszyć (akurat zmniejszać nie musimy, jeżeli zależy nam wyłącznie na trafieniu), podnieść, by wszystko się ładnie ułożyło na paraboli. Ale mato gdziekolwiek poza parabolą jest niemal nieosiągalne. Tarcze w ogrodzie były wymiarów standardowych, jakieś 13 metrów od nas. Ale były za nisko – stojaki były niskie, stąd i mato nie dało się ich zamontować na idealnej wysokości. Otrzymaliśmy jedną radę: „zróbcie całą procedurę poprawnie, jakbyście strzelali w klasycznych warunkach, a na sam koniec złamcie nieco zasady geometrii kyudowej i obniżcie łuk”. Powinno zadziałać idealnie – najważniejszą część robimy z umysłem wolnym od tarczy, polegając na setkach powtórzeń tej samej procedury wykonanej przez lata, a potem, po części dla bezpieczeństwa (by strzała na pewno w coś się wbiła), po części dla własnej satysfakcji z kolejnej podziurawionej kartki papieru, obniżamy łuk. I nie byłem jedyną osobą, która notorycznie zapominała o tym obniżeniu łuku. Myśl, że trzeba podjąć jakieś działanie, by trafić, nie wchodziła do głowy. Więc niby kyudo jest jedną z tych najszlachetniejszych sztuk walki, ale walczyć to tym będzie ciężko, jeżeli przeciwnik zrobi coś innego niż skulenie się na ziemi w odległości 28 metrów. Jednak nie sądzę, by ten argument przekonał kogoś na lotnisku podczas próby przewiezienia łuków, więc lepiej go nie używać do przekonania, że ten łuk to jest całkiem bezpieczny dla otoczenia.

Sobota, 3 czerwca

Sobota nie była już nieformalnym treningiem. Przynajmniej formalnie, bo w praktyce, pierwsza część wyglądała jak piątkowy trening – czyli znów robimy wjazd na chatę senseia. Pierwsza różnica, że dzięki kolektywnym umiejętnościom inżynierskim zebranych, udało się przebudować strzelnicę w taki sposób, że tarcze były na właściwej wysokości. Choć stało się to kosztem jednego stanowiska strzelniczego. Czyli pozostały nam dwa krótkodystansowe i jedno długodystansowe, gdzie nad poprawnością strzelania wciąż czuwał sensei Kitahara, do którego co ileś strzałów dobrze było podejść.

Druga różnica, liczba uczestników wzrosła o kilka osób, których samoloty dotarły tego ranka. W dużej części, jeżeli nie wyłącznie, była to polska ekipa, stąd nagle zmieniły się proporcje słyszanych języków. A reszta to powtórka z dnia poprzedniego, strzelanie, podziwianie ogrodu, więcej strzelania. I tak do lunchu, na który podano przede wszystkim kanapki. W trzech wariantach: wegańskim, wegetariańskim i mięsnym.

Po lunchu wielka przeprowadzka. Zebraliśmy sprzęt i ruszyliśmy do Eric Liddell Sports Centre, by tam po raz pierwszy wdziać kimona i spróbować swoich sił z formą egzaminacyjną. Powyższe zdania są jednak sporym uproszczeniem tego co się naprawdę działo, bo najpierw wyszły jakieś opóźnienia i nie mogliśmy wejść na salę tak szybko jak było planowane. Gdzie „nie mogliśmy” oznacza „osoby wyznaczone do przygotowania sali nie mogły”, bo trzeba tam było najpierw zawieźć tonę sprzętu. Część tej tony sprzętu była w użyciu w ogrodzie, zatem trzeba było pościągać łuki ze stojaków i oprzeć gdzieś o krzaki i drzewa, strzały przełożyć do jednego pojemnika. Jednocześnie nie było żadnego powodu by przerywać strzelanie, skoro zwykli uczestnicy mieli jeszcze mnóstwo czasu do wejścia. Do tego dochodzi też kwestia transportu osób. Sala była oddalona o kilkanaście minut na piechotę… idąc dość żwawym tempem… i niosąc kyudowy sprzęt. Stąd sporo osób jechało samochodami, a tych była ograniczona liczba, więc tu doszły kolejne łamigłówki logistyczne.

Ale oto jesteśmy, Eric Liddell Sports Centre, i nasza pierwsza, a zarazem ostatnia okazja by przećwiczyć procedurę egzaminacyjną we właściwym zespole. Oczywiście, nim się wszystko zaczęło, wszyscy zgodnie przedreptali salę, sprawdzili dokładnie położenie linii, wyliczyli ile i jakich kroków trzeba zrobić, poszukali tajnych znaków służących jako punkty orientacyjne. I jedziemy. Najpierw kandydaci na stopień shoden, potem shugaku, a na końcu chuden (na liczbowe to będzie 1. dan, 2. dan i 3. dan). Gdzieś po drodze była przerwa, na którą udaliśmy się do domu jednego z członków White Rose Kyudojo. Bo było blisko i pewnie taniej niż zajmować dodatkową przestrzeń centrum sportowego, jeżeli taka opcja w ogóle wchodziła w grę – centrum było cały czas w użytku.

Po naszych staraniach egzaminacyjnych sensei Kitahara udzielił krótkiego komentarza. Właściwie, nie tak krótkiego. A jeszcze precyzyjniej, zjechał nas po całości. Bo poza osobami, które podchodziły do pierwszego stopnia, nie było widać ducha. Ruchy owszem, zasadniczo poprawne, ale tylko tyle. Plus sporo ruchów niepoprawnych. Pozornie detale: nie takie zakładanie zdjętego rękawa kimona za pasek hakamy, trzymanie rękawicy nieco nad podłogą, gdy układa się strzały na łuku przed ukłonem itd. Żadnych rewolucji, nic co by poprawiło celność czy jakość strzelania – i dobrze, próba wdrożenia rewolucyjnych technik bezpośrednio przed egzaminem to zły pomysł. Jednak takimi detalami można zrobić bardzo dużą różnicę, więc nie było to coś, co można było zaniedbać.

I jednocześnie, gdzieś tam mogło pojawić się wrażenie, że to jeden z tych komentarzy, który ma nas doprowadzić do porządku, wprowadzić nas w tryby egzaminacyjne, ale już wiadomo, że będzie dobrze. Bo przecież znamy ruchy, tylko trzeba dodać do nich ducha. Czy go dodamy, to się miało okazać następnego dnia.

Po treningu zostaliśmy wszyscy zawiezieni na kolację. Tj. nie było to tak proste jak wskazuje zdanie, bo trochę było zamieszania kto, gdzie, jak, a do tego trzeba było błyskawicznie wynieść cały sprzęt, stojaki, pianki, siatki, jednocześnie podając komunikaty kilkudziesięciu osobom, dbając o to, by ważniejsze komunikaty odnośnie następnego dnia były zrozumiane w pierwszej kolejności. Ale ostatecznie w bardzo licznym składzie dotarliśmy do lokalnej knajpki, serwującej rybę z frytkami. Tu jest kłopotliwa część relacji, bo nie wiem czy mogę podać nazwę tego miejsca. To zależy od tego jak daleko posunęły się już rozmowy o promocji, sponsoringu i czy ta restauracja jest już oficjalnym partnerem Seikyukai, a może tylko White Rose Kyudojo. Bo że idziemy w tę stronę, to niemal pewne, tyle zdjęć nam pracownicy zrobili, że jak nic następnego dnia pisali o nas w swoich mediach społecznościowych. Właściwie, sprawdziłem i chyba nie mają mediów społecznościowych. Ale na pewno mają w lokalu ścianę na której wisi zdjęcie jakiejś grupy i to dużo mniejszej niż nasza. Więc jak nic wkrótce i nasze zdjęcie tam zawiśnie, zwłaszcza patrząc z jakim entuzjazmem sensei Kitahara wyraził aprobatę posiłku.

Zaś lokalne londyśkie legendy głoszą, że wieczorem dowieziono zaginione niemieckie łuki.

Niedziela, 4 czerwca

Najważniejszy dzień tej wyprawy. Kolejna miejscówka, sala na Uniwersytecie Greenwich. Ostatnia szansa na poprawki sprzętowe, kilka słów wstępu, pokaz formy isharei w wykonaniu sensieia Kitahary, opisanie procedury i jedziemy! Procedura była mniej więcej taka, że jedna ekipa strzela, druga czeka na krzesłach, trzecia czeka na zewnątrz pod drzwiami, czwarta czeka na zewnątrz pod innymi drzwiami by w odpowiednim momencie zebrać strzały, a reszta może czekać na piętrze i patrzeć na zmagania egzaminacyjne przez okna.

I kiedy tak się czeka na egzamin, dziwne myśli przychodzą do głowy. Czy będziemy punktowani za sposób w jaki przyniesiemy strzały? Nas jest czwórka, strzela piątka, jak je sprawnie przynieść? Skąd mamy wiedzieć, że mamy już wejść po strzały, skoro nie możemy otwierać drzwi? Czy rozmowa po części praktycznej to egzamin ustny, czy słuchanie uwag – ostatnio to było słuchanie, ale ostatnio to było cztery lata temu i na stopień shoden? Czy już sobie przygotować listę odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie: „Czy wiesz jakie błędy zrobiłeś”? Czy wymagania co do trafień pokrywają się z wytycznymi ANKF? A gdyby nas była piątka, to jak mamy się zmieścić w granicach wyznaczonych jako dojo? Czy jak siedzimy na krzesłach, czekając na swoją kolej, to czy możemy patrzeć na poprzednią grupę, czy wzrok klasycznie trzy metry przed siebie? Czy są procedury na trzymanie łuku i strzał w tej pozycji? Czy w Hondzie jest procedura siedzenia na krześle? Jeżeli standardowa hondowa procedura na zerwaną cięciwę to : „Zbieraj klamoty, siadaj na hikaesen i przemyśl swoje zachowanie aż koledzy nie skończą”, to po co przygotowujemy cięciwę na przypadek jej zerwania? I wiele innych, większość z nich raczej nie przekładalna na to, co mieliśmy robić podczas egzaminu. Ale czas leci, kolejne grupy wchodzą i wychodzą, i oto pora na moją czwórkę.

I jakoś przez to wszystko przeszliśmy. Weszliśmy, strzeliliśmy i nawet brakowało jakiegoś wielkiego uczucia „Uff, już po wszystkim” (choć osobiste wrażenia innych uczestników mogą się różnić). Przed kolejnym punktem programu nastąpiła przerwa na lunch, podano nasze ulubione kanapki w trzech smakach, znane z poprzedniego dnia. Albo podobne kanapki. Po jedzeniu przyszła pora na rozmowy z egzaminatorami. Każda grupa po kolei udawała się do pokoju przesłuchań. Dla reszty był to czas na strzelanie i instruktaż. Lub na nieco nielegalne pogaduchy. Nielegalne, bo powinniśmy w tym czasie strzelać, a momentami nawet brakowało ludzi by zapełnić wszystkie stanowiska, bo wszyscy poszli gdzieś na klachypo śląsku: plotki. No właśnie, jak o tym mowa, to zapisałem sobie, że dyskutowano m.in. o wieczornym ćwiczeniu tenouchi, czy też „ćwiczeniu tenouchi”, ale miałem o tym nie pisać w relacji.

Ostatecznie wyniki okazały się… interesujące. Jakże odległe od tego, co zdarzyło się w Warszawie w 2019 roku. Na stopień shoden, zgodnie z duchem udzielonej nam dzień wcześniej reprymendy, zdali wszyscy. I tu serdeczne gratulacje, oraz cytując załącznik do dyplomu wręczany kilka lat temu: pokazali, że wybrali Honda Ryu jako swoją drogę kyudo. Otrzymują inkaw bardzo dużym uproszczeniu, inka to hondowa wersja egzaminu, ale też przyznanie stopnia za całokształt shoden w nadziei na przyszłe owocne wysiłki… no właśnie, przyszłe owocne wysiłki. Jakie owoce przyniosły wyższe poziomy? Shugaku, stopień drugi, okazał się bardziej problematyczny. Zdały cztery osoby na dwanaście. W matematyce mamy na to specjalne określenie: „jedna trzecia”. Z ekipy polskiej to jedna osoba na pięć. Tu tym bardziej gratulacje. Nie zacytuję co głoszą dyplomy z tej okazji, bo jeszcze się swojego nie dorobiłem – i patrząc na ten egzamin, może to jeszcze trochę zająć. Na szczęście, mniej więcej każdy wie co zawalił – taki jest cel tych rozmów z egzaminatorami. Przynajmniej na niższe stopnie. Bo wyższe, tam celem rozmowy jest też egzamin teoretyczny. Więc jak poradzili sobie kandydaci do stopnia chuden, być może porównywalnego z ANKF-owym trzecim danem, z tą pierwszą poważną ścianą na drodze kyudo? Statystycznie, czterdziestoprocentowa zdawalność. Dwie osoby na pięć. Oczywiście, statystyka oparta na pięciu osobach to żadna statystyka, więc to nie jest tak, że trzeci stopień był łatwiejszy niż drugi. Tu oczywiście też gratulacje. Na wyższe poziomy egzaminów nie było.

I na koniec zdjęcie, sprzątanie sali i przeniesienie się na kolejną edycję „garden party”. Lub nie, jeżeli ktoś musiał już kierować się w stronę lotniska. Ja byłem w tej drugiej grupie, więc co się działo w ogrodzie, pozostanie w ogrodzie… lub w relacjach z wydarzenia autorstwa innych osób. A ja na razie odkładam pisanie o Hondzie aż do trzeciej części tryptyku.

gęby na drzewach

pierwsza z wielu ścian na

wbrew pełni w strzelcu

Więcej czytania:

Więcej czytania:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *