Wjazd na dojo

Żart już kiedyś w jakichś okolicznościach się pojawił, ale mam przeczucie, że przyda się jego powtórzenie na potrzeby zbudowania większej narracji… zacznijmy od japońskiego Golden Week, który można porównać do naszej majówki. To okres kilku dni wolnych z powodu nagromadzenia różnych świąt, przypadający od końcówki kwietna do 5 maja. Czyli majówka, ale jeszcze bardziej. I kiedy dostaje się zaproszenie na początek tego okresu na kilkudniowe strzelanie w prawdziwym kyudojo (w przeciwieństwie do tych, które sobie organizujemy na salach gimnastycznych) i to w byłej stolicy cesarstwa, trudno odmówić… a że chodzi chodzi o Cesarstwo Austriackie, to wcale nie umniejsza randze wydarzenia. Tak oto zebraliśmy ekipę i w czwartek 27 maja ruszyliśmy do Wienerberg Kyudojo.

Idea była mniej więcej taka, że wbijamy na dojo i robimy co chcemy… tak mniej więcej. Tj. dalej koordynujemy się z gospodarzami obiektu, uwzględniamy ich obecność w naszych planach (czy też oni uwzględniają naszą w ich planach), ale nie ma żadnego z góry ustalonego planu, większej myśli przewodniej. Lub po prostu ze mną nie podzielono się myślą przewodnią. W praktyce wyszło to tak, że polska ekipa (w liczbie 6 osób, choć nie od samego początku) cały czas okupowała dojo, a miejscowi przychodzili i wychodzili jak mieli czas, ochotę i sposobność.

Piątek

Piątek zaczęliśmy ceremonialnie: mochi mato sharei. W wersji błyskawicznej, czyli wstajemy gdy poprzednik założy rękawicę na cięciwę. W wersji standardowej to by musiał jeszcze podnieść łuk, strzelić, opuścić łuk, wycofać się i usiąść. Powiadają, że mochi mato sharei to forma eksponująca takie cechy jak cierpliwość i wytrwałość, a głównie wytrzymałość nóg. Ale to w tamtej chwili nie było istotne, w końcu mieliśmy urlop i mogliśmy sobie pozwolić na nieco luzu, wybraliśmy więc ten szybki wariant.

Drugą formą, którą przećwiczyliśmy, było tachi sharei, forma kładąca nacisk na eksponowanie bezruchu. Forma, którą poeta, wypłynąwszy na mokrej przestwór rzeki, opisał kiedyś: „nuda, nic się nie dzieje, w ogóle brak akcji jest”. Stoimy, czekamy, nikt się nie przemieszcza, nawet drugiej strzały nie ma komu poprawić przed założeniem jej na cięciwę. Paradoksalnie, zeszło mi z pół strony na opisanie detali tego nicsięniedzieje sharei.

Po ceremoniałach nastąpiła przerwa i udaliśmy się do kuchni, niektórzy by spożyć pierwsze tego dnia śniadanie. Podczas rozmów przy kawie odkryliśmy ciekawy fakt łączący wszystkich uczestników z Polski. Byli to mieszkańcy miast (czy okolic miast) związanych z wiedeńską trasą kolejową. Od Trójmiasta (skąd faktycznie koleją przyjechano) przez Warszawę i Katowice, a do tego Piotrków Trybunalski, który leżał na trasie kolei warszawsko-wiedeńskiej jeszcze z czasów rozbiorów.

Posileni, pełni energii do walki, ruszyliśmy zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem… drugą rundą tachi sharei… nuda… nic się nie dzieje…

Następnym punktem programu, który być może okaże się rewolucyjny również dla naszego katowickiego klubu, jeżeli nie zaginie w mrokach niepamięci, było yawatashi. Czyli forma, w której jest jeden strzelający oraz dwóch asystentów: jeden z nich pomaga m.in. z obsługą kimona, drugi przynosi strzały. Okazało się, że obejrzenie kilka lat temu nagrań z opisem roli daini kaizoe, czyli asystenta tarczowego, oraz sporządzenie notatek nie oznacza, że będzie się pamiętać detale do dłuższym czasie. Są to rzeczy, które trzeba co jakiś czas powtarzać… a pewnego rodzaju wyjątkowość okazji, przy których ta ceremonia się pojawia, powodują, że rzadko się to ćwiczy. Bo są na treningach pilniejsze rzeczy, chociażby opanowanie podstaw procedury strzelania czy taihaiu. I zanim wszyscy w grupie opanują podstawy na takim poziomie, że można z czystym sukcesem zaproponować przećwiczenie yawatashi, pojawi się nowa osoba, która zresetuje licznik. Trzeba więc będzie wymusić nauczanie tych ceremoniałów mimo pewnych braków.

Ale to na przyszłość, bo w Wiedniu na razie uznaliśmy, że starczy nam tych formalności i przeszliśmy do swobodnego strzelania, któremu towarzyszył instruktaż. Tak minęła nam kolejna część dnia, a że już sporo czasu zleciało i głód zaczął się odzywać, przyszła pora na jeden z najważniejszych punktów programu, chyba jedyny formalnie wpisany w plan wycieczki: wyprawa na Wiener Schnitzel, czyli sznycel wiedeński. Jeden z tradycyjnych punktów wszelkich wypraw do Wiednia. Potem powrót do dojo, strzelanie, przerwa, taihai, strzelanie, znów taihai, może jeszcze jakaś przerwa i tak do końca dnia.

Aby w pełni wyczerpać zasób wykonanych tego dnia notatek, dodam jeszcze, że podczas którejś z kolejnych przerw zrodził się interesujący z perspektywy kyudo problem, koan niemalże. Wyobraźmy sobie ciasto z cukinii w polewie czekoladowej. Czy według teorii dualistycznych jest to jednocześnie sałatka cukiniowa, żeby nie powiedzieć warzywna, z czekoladą?

Sobota

Sobota, weekend, mamy cały dzień na ćwiczenia, można się więc wyspać… a guzik! Tu wchodzi magiczne słowo: asageiko, czyli poranne ćwiczenia, wstawanie koło 6, by przed 7 dotrzeć do dojo, a co więcej, przygotować je i siebie do strzelania. Oczywiście, takie na stałe zbudowane dojo pozwala pominąć kilka elementów rozkładania znanych z sal gimnastycznych, ale dalej jest co robić.

Wszystko to było możliwe dzięki temu, że wiedeńska ekipa udostępniła nam klucze do obiektu. I nim miejscowi się pojawili (bo czemuż mieliby się pojawiać o 7 rano, jest sobota, weekend itp.), zdążyliśmy przejść taihai ze sprzętem i bez oraz rozważać kwestie kuraidori, czyli zbadania przestrzeni przed przystąpieniem do akcji.

Po jakimś czasie, gdy godzina była już bardziej ludzka, zaczęli pojawiać się gospodarze. Pora więc na śniadanie, po którym jeszcze jakiś taihai, a następnie wkroczył zespół hondowy. Bo Wiedeń też ma swoją reprezentację w tym stylu, można więc było wspólnie przejść przez procedurę kumitachi, potem kuriomae. Żeby ekipa seiteiowaseitei – kyudo współczesne, w przeciwieństwie do starszych szkół, jak Honda zbyt się nie nudziła, wróciliśmy też do nowoczesnego taihaiu (albo i trzech), i do strzelania, i przerwy, i znów strzelania, i pizzy, a na koniec jakiś taiahi. Mówiłem już, że nie było żadnego wielkiego planu i po prostu robiliśmy mniej więcej to, na co była potrzeba?

Trzeba też powiedzieć o kosiarce. Wiedeńskie dojo wyposażone jest w automatyczną kosiarkę, która jeździ sobie międzyshajobudynek z którego się strzela i matobązadaszenie nad wałem z tarczami i żre trawę. Potrafi to robić zaskakująco cicho i niezauważalnie, więc nie byłoby to problemem, bo w kyudo zależy nam na ciszy i skupieniu uwagi, gdyby nie kilka detali.

Po pierwsze, zaskakująco często przejeżdżała pod samym shajo, w tym w miejscu, z którego startujemy, gdy idziemy po strzały. A że po kamieniach i piasku trudno iść w tabitradycyjne japońskie skarpety, w tamtym właśnie miejscu zgromadziliśmy klapki, by można je było szybko zakładać, wyruszając w drogę. Kosiarka ponoć nie rozróżnia klapków od trawy, trzeba więc było nieustannie pilnować, by były odpowiednio zabezpieczone na okolicznym kamieniu.

Po drugie, zdarza się i tak, że strzała nie doleci do końca planowanej trasy i zamiast wbić się w piaskowy wał, grawitacja ulokuje ją gdzieś w trawie. Zaś nieprzewidywalność trasy kosiarki powoduje, że nie wiemy, kiedy maszyna postanowi znów przejechać przez punkt, w którym tkwi strzała. Stąd każda taka niedostrzelona strzała wiązała się ze stresem: ile mamy czasu by ją uratować? Przecież nie możemy zatrzymywać strzelania całej grupy po każdej takiej strzale. A jak wspomniałem, ta kosiarka potrafi w zadziwiający sposób skradać się i znikać z pola widzenia. Okazało się szczególnie interesujące następnego dnia, kiedy niemało czasu poświęciliśmy na szukanie zaginionej strzały. Miało ich być sześć, było pięć… ostatecznie strzała cały czas była w pudle, zaplątana między inne, ale kto wie czy nie skończyłoby się to rozkręcaniem kosiarki by sprawdzić, czy nie ma w środku strzępków piór i aluminium.

Trzecia rzecz. Podczas strzelania zwykle bardzo ogranicza się pole, na którym skupia się uwagę. Może jakoś tam podświadomie kontroluje się całe widzenie peryferyjne itp., ale uwaga skupiona jest tylko na mato. I nagle na linii między strzałą a celem zjawia się ona. A strzałę trzeba wypuścić. Czy ryzykować, że jednak się trafi kosiarkę? Tania ona zapewne nie jest, a może i niewystarczająco wytrzymała, by przyjąć strzałę an obudowę. Czy może jednak podnieść łuk ciut w górę, tak minimalnie wobec typowego układu, tak tylko dla pewności. Oj, szły strzały w kurtynę czy nawet w dach matoby.

Niedziela

Niedziela, weekend, kolejna okazja by się wyspać… kolejny guzik, bo jak mawiają miejscowi: „Asageiko muß sein”. Po raz kolejny, hitotsu mato i kuriomae, strzelanie, przerwa, strzelanie, taihai, może w innej kolejności. Właściwie, dzień jak te dwa poprzednie. Może krótki opis tego nie sugeruje, ale było intensywnie. Gdzieś w tym samym czasie na terenie dojo walczono o to, by uwolnić samochód zamknięty na parkingu, by policzyć czy kyudo współgra z instalacją fotowoltaiczną, do tego porady odnośnie przemieszczania się w układach, gdy jest mniej strzelających niż tarcz. Zakończyliśmy jednym przejściem taihaiu, jednym pokazowym kuriomae od doświadczonej ekipy hondowej. I rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę… gdyby nie to, że po pierwsze, spora część polskiej ekipy zostawała jeszcze w Wiedniu do pociągu następnego dnia, a nawet jakbyśmy się wszyscy rozjeżdżali czy rozlatywali, bo i samoloty wchodziły w grę, to i tak przynajmniej do granicy byłby to jeden kierunek.

wiosny wiatr hula

kolejny wiedeński deszcz

strzałożer czyha

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *