TIFO, epizod drugi

Szybko przejdźmy przez wyjaśnienia: TIFO to skrót od Toshiba International Foundation, a dokładniej mowa o grancie na cele promocji kultury japońskiej. Taki właśnie grant został przyznany… w tym momencie zaczynam mieć przeczucie, że brnę w detale typu kto, komu, ile, kiedy, na jak długo, podstawa prawna, statystyka, mediana… No to jeszcze raz wyjaśnienia, ale jeszcze szybciej: ekipy z Poznania i Mysiadła poleciały do Japonii odwiedzić kilka kyudojo i zbierać informacje o różnych podejściach do praktykowania kyudo. To było „TIFO”. Wrócili i teraz uczą tych, którzy do Japonii nie polecieli. Pierwsze warsztaty odbyły się w grudniu w Poznaniu (tj. epizod pierwszy), ale nikogo z Katowic tam nie było, by zdał relację, więc relacji nie ma. Jednak 18 i 19 lutego w Mysiadle już owszem, ktoś był, i o tym teraz przeczytacie.

Zaczęło się od innowacji przywiezionej wprost z Japonii – tablicy, do której przyczepiono magnesy z imionami uczestników… tj. z Japonii przywieziono koncepcję tablicy, którą urzeczywistniono na miejscu, z dostępnych pod ręką materiałów. Samo przewożenie takiej tablicy byłoby większym wyzwaniem, nie mówiąc już o zdobyciu tam odpowiednio podpisanych magnesów. Czemu to ma służyć? Można w łatwy sposób zobrazować kto w jakim zespole będzie strzelać i co więcej, szybko wprowadzać poprawki. Gdzie tu przewaga nad tradycyjnym ogłoszeniem werbalnym, że oto w pierwszym tachizespół wspólnie strzelających osób idzie A, B, C i D? Przewaga jest taka, że ogłaszanie zwraca na siebie uwagę i wszyscy wiedzą, że coś się zmieniło. A do tablicy można podejść niepostrzeżenie, poprzestawiać magnesy i sprawdzić, czy wszyscy na bieżąco kontrolują sytuację. Może to brzmieć jak jakieś zabawy dla złośliwców, ale w kyudo stan świadomości sytuacji jest wskazany. Poza tym, tego typu niespodzianki były motywem przewodnim całej imprezy.

Skoro już poustawiano nas w tachi, to trzeba było przejść taihaizespołowa forma strzelania. I oto kolejne niespodzianki. Byliśmy podzieleni na dwa shajow uproszczeniu: sala podzielona była na dwa mniejsze dojo, w każdym z nich działano mniej więcej niezależnie, i dwie grupy ćwiczył jednocześnie. Ale pachołki wyznaczające wejście grupy drugiej były jednocześnie wyjściem grupy pierwszej. I trzeba było jakoś się wyminąć – a kto nie zwrócił na to uwagi przed wejściem na strzelnicę, ten musiał zastanawiać się co zrobić z tym fantem podczas wychodzenia, kiedy nagle w przestrzeni, którą spodziewał się zastać pustą, stał oddział zbrojny w łuki. Wychodzący też miał przy sobie łuk, ale nie miał już strzał, więc to jest już wystarczający powód, by dać pierwszeństwo wchodzącym.

I właśnie takim niespodziankom związanym z przestrzenią poświęcona była pierwsza przekazana nam porcja wiedzy. Właściwie, nawet nie niespodziankom, co działaniom standardowym: jak grupy powinny się wymijać, by na siebie nie wpaść, jak daleko i jak należy wykonać manewr cofania i co zrobić, gdy robi się tłok na wejściu/wyjściu. Najważniejsza lekcja: kuraidori, badanie przestrzeni. I dotyczy to wszystkich, nie tylko omaełucznik prowadzący grupę. Bo co z tego, że omae idealnie poprowadzi grupę, jak któryś z kolejnych zawodników, zaskoczony tym, że jest już na swoim miejscu, wpadnie na kolegę przed nim. I nieśmiertelne zagadnienie: „co zrobić, gdy omae pójdzie źle?”. Może tym razem nie w kontekście: „też iść źle w imię współpracy, czy zrobić dobrze w imię poprawności”, ale jak poprawić to „źle”, by się nie rzuciło w oczy. Sporo możemy dyskretnie poprawić, jeżeli potrafimy zachować się tak, jakby to wszystko było częścią planu. Trochę efekt się gubi, jeżeli obserwujące nas osoby wiedzą co powinniśmy robić, ale dla widzów „z zewnątrz” nie będzie żadnej różnicy, czy między dwiema liniami przejdziemy prosto czy pod kątem kilkunastu stopni. Choć jest też zła wiadomość: egzaminy rzadko są oceniane przez osoby, które nie znają procedur, więc uczmy się nie tylko poprawiania błędów z emanującą nas aurą pewności siebie, ale też poprawnego działania.

Po pierwszej sesji warsztatów odbył się seans filmowy. W repertuarze był film akcji „Mochi mato sharei w Toyota City”. Dla przypomnienia: mochi mato to ta grupowa forma, gdzie każdy łucznik strzela do swojego własnego celu. Czym się różni od klasycznej formy shinsa no maaistrzelanie w formie egzaminacyjnej? Tym, że trwa znacznie dłużej. Film trwał 19 minut. Jakby dwie grupy miały to prezentować, bylibyśmy w kategorii krótkometrażowej. Ale to są standardy mochi mato, co zaś szczególnego było w tym filmie? To, że grupa na naprawdę wysokim poziomie popełniła błąd. W pewnym momencie ustawili się na złej linii, wobec czego trzeba się było przemieszczać. My wiedzieliśmy, że to jest zła linia. Przemieszczenie się było w oczywisty sposób widoczne. Ale mimika strzelających nic nie zdradzały. Spokojne przesunięcie się we właściwym momencie i tyle. Oczywiście, opis procedury nie ma wyznaczonego „jeżeli jesteś w złym miejscu, to teraz jest moment w którym można się przesunąć”, więc każdy tego typu błąd jest formą grupowej improwizacji, gdzie nie można się dogadać co do szczegółów przed przystąpieniem do działania. Jakże to inne od sytuacji, którą mieliśmy mieć zaraz potem, gdy zajęcie złego stanowiska przez omae spotkało się, po pierwsze, z komentarzem od osób stojących na dalszych stanowiskach, że to chyba nie jest właściwie ustawienie, a po drugie, z nieskoordynowanym poprawieniem tych stanowisk… i akurat to jest jedna z nielicznych poprawek, która może nie jest wpisana w procedurę, co jest na tyle częsta, że są już pewne standardy jak to robić. Na dowód przytoczę fakt, że dosłownie w poprzednim akapicie o tym pisałem.

Zakończywszy seans filmowy, kto mógł, przebrał się w kimono, by ćwiczyć operowanie rękawami i tasiemkami. Osoby bez kimon mogły wtedy poćwiczyć strzelanie. Nie wiem co dokładnie działo się u pań ćwiczących tasuki sabakiwiązanie rękawów tasiemką przez kobiety, ale u panów w zakresie hadangui–hadaireściąganie i zakładanie lewego rękawa kimona przez panów przekazano trik na wkładanie łuku w rękaw przy powrotnym hirakiashiobrót w pozycji klęczącej. Ćwiczenia tego dnia zakończyliśmy przejściem przez taihai, tym razem w składach kimonowych, bez konsultowania tego z tablicą.

Po pierwszym dniu warsztatów odbyło się Walne Zebranie Polskiego Stowarzyszenia Kyudo. Relacji z niego nie będzie w tym miejscu… dlatego, że ta relacja jest materiałem premium, dostępnym wyłącznie dla członków Polskiego Stowarzyszenia Kyudo!.. i prawdopodobnie dla pewnych osób z KRS. Jeżeli chcesz wiedzieć więcej o planach na rok 2023, wyzwaniach stojących przed stowarzyszeniem lub o nowinkach technologicznych związanych z zarządzaniem czasem, dołącz już dziś! Dołącz do PSKyu, nie do KRS-u. I proszę potem nie mówić, że nie nie promuję członkostwa w PSKyu. Koniec reklamy.

Drugi dzień warsztatów jakoś wyjątkowo nie różnił się dnia pierwszego. W skrócie, taihai, seans filmowy, ćwiczenia w kimonach, gdzieś tam pomiędzy tym wszystkim jakieś strzelanie.

Temat niespodzianek jak najbardziej był kontynuowany, ale nie tylko imiona na tablicy były przestawiane. W pewnym momencie przesunięto shailinia strzału i honzęlinia przygotowania/oczekiwania. Nie w sposób tradycyjny, tj. że ktoś przypadkiem kopnął znacznik. Całkiem świadomie przesunięto obie linie o kilkadziesiąt centymetrów między jednym a drugim ćwiczeniem, nie uprzedzając o tym nikogo. Oczywiście, część osób zauważyła. Część z nich być może lojalnie ostrzegła towarzyszy. Inna część nie zauważyła od razu, ale udało jej się w odpowiednim dostrzec rozbieżność między linią boiska wytyczoną na podłodze, a drewnianym klockiem, który wcześniej się z nią pokrywał, a teraz już nie. Niektórzy po tym spostrzeżeniu dyskretnie się przemieścili. A były i grupy, w których nie wszyscy ostatecznie zauważyli podstęp, a już na pewno nie zrobili to jednocześnie, przez co cała linia łuczników była złamana.

Podczas seansu obejrzeliśmy m.in. dramatyczną historię, pełną pasji i emocji, zatytułowaną „Szok! Grupa studentów trafia tylko 19 na 20 razy!”. Poznaliśmy też pewien cykl nauki kyudo. Ścieżka zaczynająca się od zamiatania podłogi w dojo, by w końcu po roku mieć możliwość składania hakamy senseia, okazuje się nie być już tak popularna jak straszono, gdy sam zaczynałem. Teraz adept kyudo dołącza do studenckiego klubu, tam robią z niego snajpera 20 trafień na 20 strzałów, a jeżeli po studiach ma czas dalej zajmować się kyudo, znajduje sobie firmę z dobrym kyudojo (tak, ichnijesze korpo mają w ramach benefitów kyudojo, a nie stół z piłkarzykami) i tam może nauczy się właściwych procedur i ceremoniałów. Można też iść do miejskiego czy świątynnego dojo, ale są długie kolejki do zapisów.

W ramach filmowego klubu dyskusyjnego dowiedzieliśmy się, że niechcący wykształciliśmy polską szkołę umieszczania łuku na kolanie, dlaczego ćwicząc kyudo nie wypada mieć tatuażu i co zrobić, jak już się go ma, oraz co zrobić, gdy jest chłodno, a trzeba zdjąć jeden z rękawów kimona.

Potem były jeszcze dalsze manewry w kimonach, ale już bez incydentów… to znaczy, incydenty były, konkretniej zerwana cięciwa z jednocześnie upuszczonym łukiem, do tego brak zapasowej cięciwy, podanie łuku innego łucznika, na który strzały nie wchodziły, więc trzeba było jeszcze donieść inne strzały, a osoba z tyłu nie widziała czy już może procedować czy jeszcze nie, a wszyscy siedzą w tej kizie, nogi ich bolą… ale że to ja byłem głównym czynnikiem tego incydentu, pozwolę sobie o nim nie wspominać, by zaginął na kartach historii nigdzie nie zapisany.

Na samo koniec, parę słów o dalszych losach TIFO. Oczywiście, projekt nie ograniczał się do podroży do Japonii i tych dwóch spotkań. Wiedza dalej będzie przekazywana, a co więcej, wszystkie zebrane tam materiały, wywiady itp. są redagowane i zbierane w większą publikację. Ale wszystko w swoim czasie…

w ciągłej siurpryzie

dura lex sine haiku

a woda szumi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *