Honda-ryū w Wiedniu

Trening Honda-ryū w Wiśniowej Górze był tylko wstępem do większego wydarzenia, którym miało być seminarium z senseiem Johnem Bushem. Razem z innymi polskimi klubami zebraliśmy łącznie jedenastosobową ekipę o różnym stopniu wtajemniczenia w arkana tej szkoły i ruszyliśmy w czwartek, 30 sierpnia, ku austriackiej stolicy.

Wiedeńskie dojo już nie raz gościło kyūdoków w Polski, więc dla części z nas to miejsce już znane. Jednak na kimś kto tam wcześniej nie był (a tak jest w przypadku piszącego te słowa) dojo wywiera ogromne wrażenie. To nie kolejna sala gimnastyczna, chociażby najlepiej wyposażona w sprzęt kyūdowy. Ten budynek powstał z myślą o kyūdo. ShajōBudynek do strzelania, matobaZadaszenie nad tarczami skrywająca ziemne azuchiwał ziemny z tarczami, wydzielona przestrzeń kamizyhonorowe miejsce w dojo, biegnąca na zewnątrz yatori-michiścieżka do azuchi. I ta drewniana podłoga, na której treningi Ogasawara-ryū nie byłyby straszne. Dodajmy do tego jeszcze większość uczestników seminarium w kimonach, tradycyjnym stroju w stylu Honda.

W tejże atmosferze rozpoczęliśmy od uroczystego ishareijednoosobowe strzelanie ceremonialne (termin ze szkoły Honda), oczywiście w wykonaniu sensei Johna. Podniosłość chwili postanowiła zaburzyć automatyczna kosiarka, która właśnie ten moment wybrała na koszenie trawy na lini strzału. Na szczęście była to próba nieudana, choć nie niezauważona. Skończyło się na uziemieniu maszyny po pokazie, bez konieczności wyciągania z niej ostro zakończonych metrowych bambusowych rurek. Myśl do zanotowania na później: o niezły pomysł na ćwiczenie z ruchomym celem.

Pierwszy dzień poświęcony był dwóm wariantom formy kumitachiforma grupowa, w której każdy łucznik strzela do własnej tarczy (termin ze szkoł Honda): klęczącej i stojącej. Szybko wyszła na jaw przewrotność hasła reklamowego: Dołącz do drużyny Hondy – u nas nie ma kizypozycja klęcząca. Owszem, ta pozycja jako taka nie występuje. Jest inna forma przyklęknięcia z uniesionym kolanem. Też jest niewygodna. A czas przebywania w niej jest dłuższy niż przy standardowym ANKF-owym taihaiu. Porównanie z taihaiem jest o tyle na miejscu, że to kumitachi jest standardową formą egzaminacyjną.

Okazało się także, że podejście do formy stojącej też jest nieco inne niż w ANKF-ie. To nie jest sposób w jaki muszą sobie radzić łucznicy, którzy z tych czy innych powodów klęknąć nie mogą. To inna forma, na inne okazje, czyli tak czy inaczej nauczyć się tego trzeba. A gdzieś przy okazji wyszła jeszcze reguła odnośnie zerwanych cięciw. W Hondzie brzmi ona: nie ma zmiłuj. Choćby i był drugi łuk gotowy, to gdy na pierwszej strzale pęknie cięciwa, odpada się z gry. Ale nie ma tak dobrze, że schodzi się ze sceny, oj nie. Wraca się na jedną z licznych lini dojo i czeka w tej nie-kizie. Zerwanie cięciwy u omaepierwszy łucznik w grupie musi być naprawdę paskudną sprawą. Tu z kronikarskiego obowiązku trzeba dodać, że podczas całego seminarium zerwały się chyba dwie cięciwy. Były też jakieś uszkodzenia hazu. Plus obrażenia fizyczne.

Dzień zakończył się ćwiczeniami z trzymania szyku podczas podchodzenia do lini strzału. I choć cały styl Honda, jako styl bojowy, pełen jest ruchów napędzających stracha matotarcza, to gdy piątka łuczników równo i z kiai wykona nakazumidźgnięcie łukiem w stronę mato przy ashibumi (termin ze szkoły Honda) (funkcjonujące też pod onomatopeiczną nazwą dźg!), to jest szacun na dzielni.

Drugi dzień przywitał nas deszczem. I w dźwiękach szemrzącej wody rozpoczęliśmy ćwiczenia formy kuriomae, w terminologii ANKF-u zwanej hitotsu matogrupowa forma strzelania w której wszyscy łucznicy oddają strzał do jednej tarczy. Mniej osób w tachigrupa łuczników, nieco więcej okazji do ruchu. Tradycyjnie rozpoczęliśmy od najwyższych stopniem, zostawiając osoby bardziej początkujące na koniec. Pierwsze grupy miały całą strzelnicę dla siebie. W pewnym momencie zawieszono drugie mato, by sześć osób mogło strzelać jednocześnie. I zanim doszło do grupy najbardziej początkujących, najbardziej zaawansowani zajęli pół dojo by opracować nową formę strzelania. Być może wkrótce znajdzie się w podręcznikach. Ale jako początkujący, nie mogę zdradzić szczegółów, bo byłem zajęty strzelaniem. Nawet udało się zrobić dwa podejścia po kuriomae. I zebrać cały komplet porad i instrukcji jak wykonywać poszczególne elementy. Tu osobista refleksja: choć cenię sobie możliwość zrobienia hałasu przy hokouchistuknięcie łukiem o podłogę przy zatrzymaniu się (termin ze szkoły Honda), wiadomość o braku sasageruuniesienie łuku w górę przy wstawaniu przyjąłem z żalem. Na pocieszenie nastała przerwa na lunch. A gdzieś po drodze deszcze przestał padać. Albo już znów zaczął.

Po przerwie mieliśmy ćwiczyć ryakushikiszybka forma grupowego strzelania (termin ze szkoły Honda). Początkowo wydawało się, że będzie to tą samą formą, którą ćwiczyliśmy w Wiśniowej Górze dwa tygodnie wcześniej. Czyli w końcu coś znanego. Otóż nie, ćwiczyliśmy szybką wersję ryakushiki, a teraz miała być wolna. Różnica nie polega na zejściu poniżej tempa 78 uderzeń na sekundę. To dodanie nowych elementów jak ściąganie rękawów kimona, inne zgranie ruchów w zespole. Inaczej mówiąc, jednak nie było to nic już znanego tylko cała masa nowych elementów do nauczenia się. Ale po to tu jesteśmy, aby się uczyć. Choć tego uczenia zostało już nie tak wiele, bo to było ostatnie ćwiczenie w sobotę.

Niedziela to miał być głównie trening strzelecki. Została nawet udzielona dyspensa od kimon. Początek: szybkie ryakushiki! W końcu coś co znamy! Tym razem naprawdę. Z tym, że po wprowadzeniu do umysłów jego wolnej formy, coś tam gdzieniegdzie zaczęło się mieszać. Potem jeszcze była sesja wolnego strzelania, biegania po strzały w strugach deszczu oraz wykłady o pająkach zarzucających swoją sieć, jakoż i my mamy czynić.

Wiedeńskie spotkanie zakończyliśmy odrobiną rywalizacji. Na początek coś, co już znaliśmy z warszawkich, niehondowych spotkań z Johnem – turniej momote shiki. Co oznacza dwie dziesięcioosobowe drużyny, jeden wielki cel i cały zespół strzelający jednocześnie. Łącznie sto strzał na drużynę. Maszyna losująca, mająca za zadanie podzielić nas na drużyny nieco zawiodła i nie udało się stworzyć drużyny kobiecej i męskiej, każda drużyna miała po dwóch przedstawicieli przeciwnej płci. Czy to celowy zabieg mający wyrównać szansę, ciężko powiedzieć. Faktem jest, że do drużyn przyległy określenia panie i panowie. Pierwsza seria dała mniej więcej równy rezultat, potem panie odskoczyły w górę i już nie dały się dogonić. Ostateczny rezultat to 64 do 48. Bywało lepiej.

To jednak nie koniec rywalizacji. Następnie przyszła kolej na starcie ze złotym mato, czyli małym celem o średnicy 9 centymetrów. Klasycznie strzela się po kolei i kończy po pierwszym trafieniu – w takim wariancie zabawa toczy się m.in. na noworocznych turniejach w klubu Tametomo. I tak zrobiliśmy w pierwszej rundzie. Od najmłodszych stażem do najbardziej doświadczonych, po kolei stawaliśmy przed celem i posyłaliśmy tę jedną jedyną strzałę. Nikt nie trafił. I tu niespodziewany zwrot akcji, zamiast odłożyć mato na kolejny rok, zadecydowano, że będziemy strzelać aż mato padnie. Już nie po kolei. Podzieliliśmy się na trzy mniej więcej równe zespoły, mniej więcej na podstawie doświadczenia i strzelaliśmy równocześnie. Przeszły trzy zespoły i nic. Przeszły jeszcze raz i znów nic. Mato padło dopiero gdy pierwsza drużyna trzeci raz stanęła na lini strzału. I na tym zakończyło się wiedeńskie spotkanie. Zebraliśmy sprzęt, pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. I już w tej chwili mogę powiedzieć, że materiały o Honda-ryū z pewnością jeszcze się tu pojawią.

strugi wody tną
trzeci raz tej soboty
bądźmy jak strumień

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *